Już tylko killer, czyli Villthemall by Piotr Bator - "przedruk" recenzji :)

Już tylko killer
(Piotr Bator,  Villthemall - fighter nr 4 )

Jakiś czas temu napisałam, że mam już idealne noże do lasu i teraz mogę z czystym sumieniem skupić się na fighterach. Villthemall to właśnie jeden z tych noży, które nie pozostawiają wątpliwości co do swojego śmiercionośnego potencjału. Ponad 23 cm wąskiej, wysoko hartowanej klingi, z pełnym płaskim szlifem i cienką krawędzią tnącą, czyni z tego noża prawdziwego demona cięcia i sygnalizuje zastosowania inne niż rąbanie drewna pośród syberyjskiej tajgi. Z kolei spora grubość głowni i sam fakt występowania gardy wskazuje jasno, że nie jest to także nóż przeznaczony do zadań kuchennych. Nie ukrywam, że opisywanie narzędzia tego rodzaju z oczywistych przyczyn nastręcza wiele trudności, dlatego też uprasza się o zachowanie odrobiny dystansu przy lekturze poniższego tekstu.

RIDE THE LIGHTNING

 
I. Głownia

Klinga noża w niczym nie przypomina głowni taktycznych bowie, z którymi kojarzą się obecnie fightery. Smukła, o ładnej linii z delikatnym załamaniem grzbietu i z pełnym płaskim szlifem, całkowicie odchodzi od schematu noża do walki, cechującego się szlifem wklęsłym i obowiązkowym fałszywym ostrzem. Mimo że sama jestem miłośniczką takiego modelu, to w przypadku Villthemalla nie brakuje mi żadnego z tych dwóch elementów.  235 mm stali NC11, wykończonej ładną satyną, lśni tak chłodno, że ciarki przechodzą po plecach i nie potrzeba już żadnych dodatkowych zabiegów uwydatniających morderczy charakter głowni. Klinga jest także stosunkowo wąska – w najszerszym miejscu mierzy 37 mm, co przy nożu tej wielkości daje wrażenie niezłego szpikulca. Imponująco wygląda też zestawienie grubego na 6 mm u nasady grzbietu i bardzo cienkiego ostrza, oddzielonego od gardy niewielkim ricasso i rozpoczynającego się łagodnie zarysowanym choilem. Masa głowni o takiej grubości w połączeniu z cienką KT przekłada się na niesamowite właściwości tnące. W moim świecie, opowieści o nożach, które pod własnym ciężarem przecinają skórę dłoni, opuściły strefę mitu dopiero przy kontakcie z tym egzemplarzem. 

Również przy cięciu materiałów nieco twardszych od ludzkiego naskórka, Fighter nr 4 mocno mnie zaskoczył. Zwykle jednym z zadań, jakie stawiam przed recenzowanym nożem, jest wycięcie kijka na ognisko o średnicy ok. 2-3 cm. Oceniam wówczas płynność, z jaką klinga przechodzi przez drewno oraz ilość cięć potrzebnych do strącenia gałęzi (w założeniu powinno być jedno). Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się jednak, by po jednym ruchu, siłą rozpędu poleciały 2 lub 3 gałęzie, wyrastające w odległości ok. 15 cm. od siebie. Co prawda, cięcia były wykonywane na miękkim drewnie (powalona brzoza i żywa lipa*), ale mimo wszystko wywarło to na mnie duże wrażenie. Nóż płynie z taką lekkością, że trudno przewidzieć, na czym się zatrzyma, w związku z czym operowanie nim to istna przejażdżka na błyskawicy. Mniej więcej w ten sposób moja rozbudzona młodzieńcza fantazja kazała mi niegdyś wyobrażać sobie uczucie, jakie mogło towarzyszyć legendarnym cięciom testowym, wykonywanym na skazańcach nowo wykutymi katanami.


Cienka krawędź tnąca ma jednak również swoje wady – przy tak wysokim hartowaniu (60 HRC), istnieje duże ryzyko wykruszeń, dlatego takie czynności, jak rąbanie, czy batonowanie wolałam sobie z ostrożności odpuścić. Nie do tego zresztą ten nóż został stworzony. Ze standardowych testów w terenie postanowiłam jeszcze sprawdzić, jak zabawka tych rozmiarów poradzi sobie ze struganiem. Żeby jednak nie sprowadzać tak zacnego fightera do roli wytwórcy sztućców, zadecydowałam, że posłuży on do wykonania broni na istoty równie krwiożercze jak on sam. Pomimo wielkości noża, działało mi się nim bardzo wygodnie, na ziemię raz po raz opadały długie strużyny, a ostrze nie klinowało się na niewielkich sękach, jak to bywa w przypadku mniejszych głowni.


Nie odmówiłam sobie także przeprowadzenia próby trochę bardziej pasującej do charakteru noża, a mianowicie sprawdzenia, jak ostrze przegryza się przez warstwy starych, grubych jeansów. Nie miałam za bardzo możliwości przymocowania spodni, więc postanowiłam zaryzykować i trzymając  je w jednej ręce, drugą zadawałam cięcia lub pchnięcia, starając się nie trafić we własną dłoń. Oczywiście, znacznie ograniczone zostało przez to pole manewru, wielkość zamachu, czy siła uderzenia; wiszący luźno materiał nie dawał też niemal żadnego oporu, jednak mając na uwadze dość niepoważny charakter testu, można chyba przymknąć na to oko.  Rezultaty tego sprawdzianu okazały się zgodne z przewidywaniami – w przypadku cięć pierwsza warstwa nogawki została rozpłatana na długościach od 9 do 21 cm, o drugą warstwę czubek noża zahaczał na długości ok. 1 cm. Przy pchnięciach klinga przechodziła gładko przez 8 warstw jeansu (dalej już nie sprawdzałam). Myślę, że te wyniki dają wystarczające wyobrażenie o tym, jaką przeszkodę dla noża stanowi jakiejkolwiek grubości odzież.



Oczywistym jest, że skoro ostrze przeszyło już ubranie, musiało także zasmakować mięsa. Kuchnia to dla mnie dość odległy temat, dlatego nie będę udawać, że nóż pomagał mi w przygotowaniu jakiejś wymyślnej potrawy – zaszlachtowałam po prostu po trochu ze wszystkiego, co udało mi się znaleźć w lodówce i nadawało się do takiej zabawy. O ile krojenie kiełbaski czy papryki szło praktycznie bez żadnego oporu, tak przy kostkowaniu cebuli odczuwałam początkowo grubość klingi. Nóż nie łupał jednak, jak to ma miejsce przy podobnych głowniach, cięcie było po prostu nieco mniej płynne. Szczerze mówiąc, niewiele więcej można na ten temat napisać, głownia przechodziła gładko przez wszystkie produkty, a jej masa sprawiała, że do krojenia nie trzeba było przykładać niemal żadnej siły. Ta cecha stawia go w mojej ocenie wyżej od Mory, jeśli chodzi o cięcie.


Pierwszy miesiąc używania Villthemalla upłynął mi zatem na przyjemnych zabawach, na które składało się radosne chlastanie wszystkiego, co napotkałam na swojej drodze – od wycinania sobie ścieżki wśród trzcin, poprzez rozkawałkowywanie dziesiątek gałęzi świerkowych, brzozowych czy lipowych i maltretowanie spodni za to, że zrobiły się za ciasne, aż po dekapitację plastikowych butelek wypełnionych wodą i struganie kołka na wypadek, gdybym kiedyś postanowiła odwrócić się plecami do własnej nieśmiertelności. Po wszystkim nóż nieznacznie stracił na ostrości, więc nie był ostrzony do testów kuchennych. Nadal płynnie tnie papier i tekturę, nie przecina już jednak pod własnym ciężarem skóry na dłoni.


II. Rękojeść

Rękojeść noża wykonana jest z czarnego, gładko szlifowanego G10, ze wstawką z niebieskiego akrylu, poprzecinanego białymi żyłkami. Wygląda to naprawdę zjawiskowo i nieodparcie przywodzi mi na myśl iskrzącą w ciemności błyskawicę. Akrylowa przekładka fantastycznie komponuje się też z długą, połyskującą klingą, nadając jej jeszcze zimniejszego wyrazu – rzec by można, że już od strony czysto estetycznej, ten elegancki, chłodny zabójca potrafi zmrozić krew w żyłach.



Na uwagę zasługuje również profilowanie rękojeści, którego, co wyznaję z żalem, nie sposób pokazać na zdjęciach. Podobnie, jak w przypadku klingi, mniej więcej w 1/3 długości od gardy, pojawia się subtelne załamanie grzbietu. Okładki natomiast, zeszlifowane są w nieco geometryczne „V”, przy czym linia stanowiąca granicę pomiędzy powstałymi płaszczyznami przebiega równolegle do dolnej krawędzi rękojeści. Wzdłuż tej linii rozmieszczone są także węglowy pin i rurka na linkę. 

 
Jeżeli chodzi o ergonomię takiego rozwiązania, to zdania są bardzo podzielone, choć nie udało mi się dociec, jaka może być przyczyna tych rozbieżności (wielkość dłoni i preferencje w zakresie rękojeści okrągłych lub V-kształtnych wykluczyłam). Osobiście uważam, że nóż dobrze leży w ręce, najwygodniej operuje się nim w chwycie naturalnym i szermierczym, niewielki dyskomfort odczuwałam jedynie w chwycie odwrotnym. Biorąc jednak pod uwagę ogromny potencjał tnący klingi, jestem zdania, że taki układ jest odpowiedni, wyprowadzenie skutecznego cięcia nie wymaga bowiem przykładania dużej siły.  


Jedynym minusem, jaki mogę przypisać rękojeści jest fakt, że staje się nieco śliska w mokrej dłoni. O wysunięcie się noża nie jest jednak tak łatwo, bo okładki rozszerzają się ku końcowi, od strony klingi natomiast, rękę blokuje tarczka z G10. Garda może wydawać się dość wąska, jednak dobrze spełnia swoje zadanie, tym bardziej, że od strony ostrza pozostawione jest więcej materiału. Ma również ciekawy kształt i pasuje kompozycyjnie do tego noża.

III. Pochwa

Razem z Villthemallem otrzymałam prostą, czarną pochwę ze skóry. Nóż nie siedzi w niej zbyt ciasno, jednak wystarczająco, by nie wysuwał się po obróceniu go rękojeścią do dołu. Fajnym rozwiązaniem jest odczepiany system troczenia, składający się ze skórzanej obejmy wpinanej na knopik , do której dokręcona jest szlufka na pasek. Całość układa się dość wygodnie, szczególnie, jeśli ulokuje się nóż nieco po skosie, przesuwając rękojeść do przodu. Wielkość przypiętego u boku oręża odczuwa się jedynie w pozycji siedzącej, wówczas tak duży fighter sprawia jednak pewien dyskomfort. 


Podsumowanie

Reasumując, pomimo swego mrocznego przeznaczenia, Villthemall jest nożem funkcjonalnym także w codziennym użytkowaniu. O ile niekoniecznie widzę go na weekendowych wypadach do lasu, przy wykonywaniu tzw. "cięższych prac", tak uważam, że jest to idealne narzędzie do cięcia jakichkolwiek materiałów. Co do zabójczego potencjału noża, niestety nie udało mi się sprawdzić go w praktyce, jednak Fighter  nr 4 posiada wszystko, co, w moim przekonaniu, powinien mieć nóż do walki: wygodną rękojeść rozszerzającą się ku końcowi, gardę zapobiegającą ześlizgiwaniu się dłoni na ostrze i – przede wszystkim – długą, nie za szeroką klingę świetnie przystosowaną do cięć. Jest to po prostu wykonany na wysokim poziomie, piękny okaz broni białej, stanowiący cenną ozdobę mojej kolekcji.



*Uprzedzając uwagi - lipa na prywatnej posesji, czekająca na sekator z okazji wiosennych porządków


Komentarze