Kolejny test :) i uwaga - padają ostre słowa!

Tekst i zdjęcia autorstwa Ani "Villemo".



Jakiś czas temu, Piotr pokazał mi surową wersję noża, który swoim charakterem całkowicie odbiegał do tego, co kojarzyło mi się dotąd z pracami powstającymi pod szyldem BTR. Pokaźne bowie z lekką fałszywką od razu trafiło mi do serca, niekoniecznie poprzez bezpośredni kontakt z tkankami.  Ważąc nóż w dłoni nietrudno przywołać w wyobraźni zakazaną mordę największego wroga, wczuwając się przy tym z satysfakcją w Aldo Apacza, mruczącego z zadowoleniem: I think this just might be my masterpiece po dobrze wykonanej wycinance w ludzkim czole  ;-P



Osobiście nie miałam na podorędziu żadnego Hansa, więc postanowiłam poddać nóż mniej drastycznym testom. Bowie ani razu nie pracował w kuchni, z góry zakwalifikowałam go jako nóż do cięższych prac w terenie, więc jeździł ze mną głównie na ogniska.


Testy obejmowały przede wszystkim rąbanie różnych materiałów (choć wykazałam się w tej kwestii nieco mniejszą kreatywnością, niż Graf, od desek ze starego płotu, poprzez konary lipy, na twardych pniach suchego bzu kończąc.

Klinga bez oporu wchodziła w lipowe drewno, właściwie bez przykładania większej siły, pod własnym ciężarem wyrąbywała zgrabne V. Wysuszone deski okazały się nieco mniej wdzięcznym współpracownikiem, głównie ze względu na pojawiające się gdzieniegdzie zardzewiałe gwoździe, chociaż i tak tempo przerąbywania, nie wspominając już o batonowaniu, budziło we mnie dziką radość.  Z uwagi na lekkość, z jaką przychodziła mi praca w tych materiałach, nie widzę sensu, by dłużej się nad nimi pochylać.







Po tych, jakże śmiesznych i niewymagających ofiarach, przyszła kolej na przeciwnika większego kalibru, czyli laminowane płyty wiórowe. Tutaj musiałam już porządnie chwycić prowizoryczną rękojeść noża i włożyć w rąbanie trochę wysiłku (a szczerze mówiąc, nieco więcej, niż trochę). Mimo wszystko nóż głęboko wchodził w płytę, w przeciwieństwie do Glocka, który nie radził sobie nawet z „ugryzieniem” materiału.



Ostatnią próbą dla bowika było rąbanie wysuszonych pieńków i gałęzi bzu. Praca była ciężka, nóż, jak się zdawało, dostawał ostro w kość, ale ostatecznie zmęczyłam się chyba bardziej od niego :winky:
Suchy bez okazał się piekielnie twardy i przyznaję, że ostrze nieco ślizgało się po powierzchni, a wyrąbywane wióry z porównaniu do poprzednich materiałów, były dość skromne. Nóż trafił wreszcie na godnego przeciwnika i choć w miarę sobie radził, chciałam sprawdzić, jak wypada w porównaniu z narzędziem przeznaczonym do tego typu prac. Nastąpiła więc konfrontacja między Batorem a Toporem: wybrałam najdłuższą z gałęzi i zmierzyłam czas, jaki zajmowało przerąbanie jej przy użyciu toporka i bowie – nóż okazał się skuteczniejszy zarówno wtedy, gdy rąbałam sama, jak i w porównaniu z czasem pracy mojego ojca, który rąbał toporkiem.


Zamiast fotki zamieszczam filmik z rąbania nożem jednej z cieńszych gałęzi, urozmaicony spontanicznymi komentarzami mojego brata:


Czynności, które opisałam powyżej, były typowo testowe, więc, siłą rzeczy, trochę oderwane od realiów. Nie poprzestałam jednak na sprawdzeniu czysto technicznych możliwości noża i postanowiłam poddać go jeszcze jednej konfrontacji, konfrontacji z polską rzeczywistością  :grin:


Idealną okazją na przeprowadzenie tej próby okazał się weekend majowy, który postanowiłam spędzić w Tleniu. Niewielka wioska w Borach Tucholskich, położona nad rzeką i jeziorami, to miejsce, które w jakiś sposób zatrzymało się w czasie. Dawniej popularna miejscowość wypoczynkowa, popularny kurort rozwijający się głównie dzięki wczasom zakładowym, już od dłuższego czasu zdawał mi się nieco wymarły. Z mapy Tlenia zniknął jeden z największych domów wypoczynkowych o wdzięcznej nazwie Leśny Dwór, ośrodek Marynarki Wojennej opuszczony i pozostawiony w głębi lasu popadł z wolna w ruinę, a niedaleko placyku stanowiącego swoiste centrum wioski, straszyły metalowe stelaże stanowiące szkielet ekranu dawnego kina letniego. Wszędzie aż roiło się od reliktów PRLu, świadczących o turystycznym potencjale Tlenia w minionej epoce. Ulegając aurze otaczającej miejscowość, na miejsce noclegu wybrałam jeden z dawnych zakładowych ośrodków wczasowych, przemianowany z fantazją ze swojskiej Cukrowni na europejskie Le Quattro Stagioni. Dostałam dokładnie to, czego oczekiwałam – kilka domków z dykty z wyposażeniem, jakie pamiętam z dzieciństwa (a sądzę, że dokładnie to samo mogliby powiedzieć o nim moi rodzice), boisko do siatkówki i miejsce na ognisko. Idealnie. Powróciły wspomnienia z lektury Pana Samochodzika i pozwoliłam ponieść się tej atmosferze, oczekując na dalszy rozwój wypadków.

Rezydentów ośrodka można było podzielić na dwie grupy – okopanych na posterunkach przed domkami, z zapasem piwa i kiełbasy oraz Niewidzialnych – partyzantów, których obecność co jakiś czas zdradzało jedynie przemykanie chyłkiem do budynku WC. Z racji tego, że nie identyfikowałyśmy się z żadnym z tych obozów, krótko po przyjeździe przytroczyłam nóż do paska i wyruszyłyśmy w stronę lasu w poszukiwaniu drewna na ognisko.  Zanim dotarłyśmy do furtki, dyndający wesoło u mego boku bowie zdążył już zwrócić uwagę kierowniczki ośrodka („Widzę, że ma pani nóż słusznych rozmiarów.”), która od razu domyśliła się celu naszej wyprawy. Dostałyśmy całą taczkę sosnowych deseczek i kilka grubych pni jakiegoś liściastego drzewa, więc zadania noża na ten wieczór ograniczyły się do wycięcia długich, świeżych gałęzi i zaostrzenia ich na końcach.  Pozyskiwanie kijków o średnicy ok.  2 cm okazało się czystą przyjemnością. Gałęzie spadały po jednym uderzeniu, równo ścięte po skosie. Trochę mniej wygodne okazało się struganie, komfort operowania nożem dość znacznie obniżało przy tej czynności długie ricasso w połączeniu z dość dużym choilem.

Zapłonęło ognisko, nóż spoczął w pieńku obok drewnianej ławki, a do tańczącego płomienia jak ćmy zaczęli schodzić się współwczasowicze, którzy przy tej wyjątkowej okazji zdecydowali się opuścić okupowane całymi dniami tarasy swoich domków. Nasi nowi „znajomi” – Gruby, Łysy i Seweryn nazywany Romanem, reprezentowali typ ludzi, z którymi takie ksywki zazwyczaj się kojarzą. Tkwiący w drewnianym pniaku nóż, jak łatwo się domyślić, nie uszedł ich uwadze. W tym miejscu pragnę przytoczyć kilka spostrzeżeń osób postronnych nt. bowika, z zachowaniem oryginalnego stylu wypowiedzi. Stanowią one dość jaskrawy przykład odbioru tego typu noży w pewnych specyficznych grupach społecznych  :winky:  


OSOBY DRAMATU:
Łysy
Gruby
Seweryn zwany Romanem

***

Seweryn zwany Romanem:
- Ty, patrz, jaka kosa! Weź zawołaj Łysego! Jaka kosa, takiej jeszcze nie widziałem, skąd się bierze takie kosy! Ty jesteś bandziorka, co? Gruby, zobacz to, normalnie sam chodzi, ławkę byś nim przerąbał.

Gruby:
- Joo...

(Chwilę później, po przerąbaniu pieńka o śr. ok. 15 cm. Wchodzi Łysy)

Seweryn zwany Romanem:
- Łysy, patrz, to jest, k***a, nożem przerąbane! Bez kitu, nożem, zanim przyszedłeś!

Łysy
- P***dolisz.

Seweryn zwany Romanem:
- No k***a, Gruby, powiedz mu!

Gruby:
- To jest nożem zrobione, normalnie przerąbane, k***a.

Łysy
- Ja p***dolę, to co to jest za nóż?


(spogląda na bowika)


- O K***A, jaka kosa!

Przez cały wieczór panowie w sportowych ubraniach zachowywali się grzecznie, a ja dorobiłam się ksywy Bandziorka, co, jak zostało mi wytłumaczone, miało mieć wydźwięk pozytywny. Co prawda następnego dnia inna grupa wczasowiczów wytrwale uświadamiała mi, że pracuję w policji, ale to historia niezwiązana już z Batorowym bowie  :winky:





Bandziorka  :]

Oryginalny tekst znajduje się tutaj

Komentarze