Nessmuk No.2 doczekał się... recenzji :)


 Za zgodą Ani vel Villemo z forum knives.pl publikuję recenzję noża Nessmuk No.2

Za oknem zapada już jesienny zmierzch, ciemność kładzie się miękko na złotym dywanie, a ja powracam myślami do słonecznych dni lata, soczystej zieleni lasu i do noża, którego, jak z niechęcią konstatuję, nie powinnam nigdy wypuścić z rąk.

***

Kiedy Piotr zapowiedział mi, że zamierza robić nessmuki, nie byłam tym faktem specjalnie rozentuzjazmowana. Nigdy nie pociągały mnie te pokraczne kopytka, w niczym (poza rękojeścią) nieprzypominające noża i nie będzie przesadą nazwanie tego najpodlejszym uprzedzeniem. Moje podejście uległo częściowej przemianie już po obejrzeniu pierwszych blanków. Klasyczny kształt nessmuka został tu znacznie wysmuklony, a linie sharmonizowane, dzięki czemu klinga zyskała interesujący, nieco liściasty wygląd. W połowie czerwca trafił do mnie finalny efekt tego eksperymentu.


Nóż otrzymałam w tekturowej tubie opatrzonej etykietką Bator Knives. Nessmuk owinięty był w kawałek juty, razem z certyfikatem twórcy i drobnym dodatkiem w postaci laski wanilii. Zgodnie z danymi, zawartymi w metryczce, nóż powstał ze stali 50HF, zahartowanej na ok. 57HRC. Okładki rękojeści zostały wykonane z drewna teakowego i zamocowane przy użyciu mosiężnych tulejek.



Pierwsze wrażenie po wzięciu do ręki Teakowego całkowicie zachwiało posadami mojego dotychczasowego poglądu na nessmuki; wstrząs ten okazał się na tyle silny, że po wcześniejszych uprzedzeniach pozostały jedynie dopalające się niemrawo zgliszcza.

Nessmuk nr 2 ujmuje swoją prostotą, nie ma w nim nic zbędnego, co mogłoby zaburzyć harmonię bijącą od tego projektu. Klinga nosi ciemne ślady zgorzeliny, co nadaje jej nieco traperskiego klimatu, nie ujmując jednak przy tym staranności wykonania. Ta stalowoszara powierzchnia w stylu delikatnego brut de forge pięknie prezentowała się na tle tatrzańskich masywów, naturalnie komponując się z krajobrazem skalistych ścian. Płaski szlif poprowadzony został dość wysoko, sięga bowiem niemal połowy głowni w jej najszerszym miejscu (47mm). Nóż jest masywny, jednak bardzo fajnie wyważony, dzięki czemu nie sprawia wrażenia topornej sztabki stali, lecz daje poczucie kontaktu z prawdziwie użytecznym narzędziem. Grubość głowni wynosi 4mm i jest, moim zdaniem, optymalna – wystarczy, by zapewnić wytrzymałość przy wykonywaniu cięższych prac, a jednocześnie nie podnosi wagi noża do poziomu, na którym przekraczałoby to granice rozsądku. Również długość noża odpowiada moim preferencjom – całość mierzy 25,5cm, z czego powierzchnia tnąca obejmuje odcinek 13,5cm.



Lekko wygięta rękojeść o długości 11,5cm niespodziewanie wygodnie dopasowuje się do ręki. Świetnie koresponduje ona z moimi upodobaniami w tym zakresie – jej grubość nie jest zbyt duża, pozwala jednak na pewny i komfortowy chwyt (acz piszę to jako osoba o małych dłoniach, która nie znosi pękatych rękojeści). Teakowe okładki charakteryzują się ładnym, równym usłojeniem i są przyjemne w dotyku. Mimo gładkiej powierzchni nie powodują ślizgania się noża w ręce, choć kilka razy zdarzyło mi się delikatnie wypuścić go z dłoni podczas bardziej intensywnego używania. W zakresie estetyki do ideału zabrakło mi tylko tego, by krawędzie okładzin przebiegały równolegle w stosunku do wyjścia szlifu. Rękojeść warto wyposażyć w pętelkę z rzemienia, wykorzystując przeznaczony do tego celu otwór.



Przydaje się to przede wszystkim podczas rąbania, do którego, w moim przekonaniu, ten nóż został stworzony. Nieproporcjonalny rozmiar klingi, wynikający z charakterystycznego dla nessmuków kształtu, w naturalny sposób powoduje przeniesienie większości ciężaru noża właśnie na głownię, upodabniając go tym samym do małego toporka. Teakowy świetnie radził sobie podczas budowy szałasu, pozwalając szybko i sprawnie odrąbać, czy ociosać sosnowe gałęzie. Nóż bardzo głęboko wgryzał się w drewno, pozwalając na odłupywanie pokaźnych jego kawałków. Do dziś dźwięczy mi w uszach miękki stukot stali uderzającej w drzewo wtórując dzięciołowi, przerywającemu co jakiś czas dostojną ciszę lasu. Nieco większym wyzwaniem okazały się suche polana brzozowe, jednak i w tym przypadku pracowało mi się wygodniej, niż jakimkolwiek innym nożem spośród tych, z którymi miałam dotychczas do czynienia. Nessmuk wymagał przyłożenia znacznie mniejszej siły, niż ma to miejsce w przypadku węższych głowni.



Batonowanie również nie sprawiało problemów, choć akurat przy tej czynności nie odczułam specjalnej różnicy pod względem komfortu pracy w porównaniu z innymi nożami. Głownia czasem się klinowała, ale rozszczepienie polana na szczapki nie wymagało dużego wysiłku. Klinga miękko zapadała się w materiał, posłusznie poddając się uderzeniom podbijaka.



Nóż bardzo fajnie nadaje się do przygotowywania kijków i rusztów na ognisko. Bez trudu można nim uciąć cieńsze gałęzie za pomocą jednego ruchu, po czym zaostrzyć je w ciągu paru chwil. Mniej wygodne okazały się próby bardziej precyzyjnego strugania, czy choćby nacinania rowków pod sznurek wokół konarów. Mocno wybrzuszony grzbiet noża utrudniał wygodne operowanie, jednak przyczyny takiego stanu rzeczy należy upatrywać w kształcie nessmuka w ogóle, a nie tego konkretnego egzemplarza. Tak czy inaczej, łatwiej przy jego pomocy wykonać w napadzie amoku prymitywną dzidę i zbudować Biskupin, niż stać się bohaterem obrazka, na którym strudzony wędrowiec struga swym poczciwym kozikiem flet z czarnego bzu, by ukoić zmęczone ciało tęskną, bądź też skoczną – w zależności od usposobienia – melodią, posyłając ją dalej, z wiatrem i wartkim nurtem rzeki.



Jeżeli chodzi o pozanożowe zastosowania, które miłośnicy nessmuków przytaczają na dowód ich wyższości nad innymi narzędziami tnącymi, to przyznam, że pokusiłam się jedynie o sprawdzenie, jak Teakowy radzi sobie w charakterze łopatki. O ile wygodnie rozgarnia się nim igliwie, czy zaznacza teren, np. przygotowując miejsce na ognisko, tak wykopanie choćby niewielkiego grobu, pomimo szerokiej głowni, jest tak samo niewygodne, jak w przypadku każdego innego noża. Ze względu na pamięć i szacunek dla pogrzebanych mitów, oszczędzę Wam widoku tego mizernego dołka. To smutne doświadczenie utwierdziło mnie w przekonaniu, by podarować sobie dociekanie, czy nóż może być łyżką jezor



Nessmuk nr 2 towarzyszył mi przez dwa miesiące i był automatycznym wyborem na wszystkie wypady w tym okresie – zarówno planowane wcześniej, jak i te całkiem spontaniczne. Nóż często był używany w wilgotnych warunkach (zaliczył nawet kąpiel w górskim strumieniu i ulewę na szczycie Rysów) i po pewnym czasie złapał delikatny, łatwy do usunięcia nalot. Jeżeli chodzi o trzymanie ostrości, to uważam, że dobrze sobie poradził. Krawędź wybłyszczyła się parę razy, ale nawet pomimo niefrasobliwego grzebania nożem w ziemi, ostrość robocza utrzymywała się na przyzwoitym poziomie. Biorąc pod uwagę fakt, że nie noszę ze sobą nigdy cięższego sprzętu, jest to najlepszy nóż do lasu, jakiego miałam okazję używać. Gruba i szeroka klinga o wysokim szlifie posiada naprawdę dużą funkcjonalność w bardzo szerokim zakresie. Mając dodatkowo na względzie wrażenie estetyczne, jakie wywarł na mnie Teakowy, pomimo szczerych chęci wynikających z podłego charakteru, niewiele udało mi się temu nessmukowi zarzucić.





***

Ciemność za oknem gęstnieje coraz bardziej i z wolna okrywa cieniem senności wytężoną pamięć. Wspomnienie wakacyjnych wypraw zaczyna się rozmywać, powieki stają się ciężkie. Czarno-białą spiralę hipnotyzera zastępują grube, długie strużyny wypadające jednostajnie spod ostrza nessmuka i sama już nie wiem, czy wszystkie te przygody to nie był tylko sen, długi, stuletni sen, w który zapadłam gdzieś na szlaku, podobnie jak niegdyś przydarzyło się to w górach Catskill człowiekowi znanemu jako Rip Van Winkle.



Podsumowując – dla kogo jest ten nóż? Dla nikogo – bo powinien być mójjezor
Dobranoc wink

Link do recenzji opublikowanej na forum knives.pl

Komentarze